Północny brzeg Balatonu na pewno jest dla osób bardziej nastawionych na zwiedzanie, aktywnych, lubiących wspinanie się po górkach. Z dziećmi raczej starszymi, choć bywają małe dzielne piechury. Tylko jeszcze nie mogą się bać głębokiej wody. W żadnej północnej miejscowości nie byłam na wakacjach. Odwiedzałam je tylko przejazdem. Ze względu na położenie geograficzne nie ma tu malowniczych zachodów słońca, które szybko chowa się za wzgórzami.
Keszthely. Historycznie to jest pierwsza „stolica” Balatonu. Tu od wieków rezydowała bogata rodzina Festeticsów, po której pozostał okazały pałac, trochę przypominający Wilanów. Od pałacu biegnie deptak przez centrum i to chyba koniec atrakcji. Miasteczko jest dość duże, ładne fragmentami i udanie zeszpecone przez bloki. Atrakcji dla dzieci w zasadzie zero. Pierwszy raz byłam tam zimą, pojechałam pociągiem. Ogromne rozczarowanie, że dworzec nie jest w centrum miasta (wynika to z ukształtowania terenu). Strasznie się nadrałowałam i okazało się, że do pałacu wpuszczają tylko z przewodnikiem, jak się zbierze grupa 15 osób. Czekanie na 14 towarzyszy raczej mijało się z celem. Ale w internecie można sobie zrobić miłą wirtualną wycieczkę za darmo – polecam. Potem się naszukałam węgierskiej knajpy i skończyło się na hamburgerze, bo poza sezonem wszystko było zamknięte. I po stokroć rozumiem, dlaczego teraz Siófok jest stolicą Balatonu. Ale Keszthely to dobra baza wypadowa do wycieczek.
Hévíz. To jest chyba największy mój nadbalatoński wstrząs. Byłam przekonana, że Hévíz to węgierski Ciechocinek. Nuda, sanatoria, wody termalne. W słynnym jeziorze wylądowałam ze względów zdrowotnych, bo złamałam rękę. Nastawiałam się na najgorsze, wszechobecną geriatrię i co ja tutaj robię?! I wszystko nieprawda, zakochałam się z miejsca. Mnóstwo młodych par. Bo to jezioro w Hévíz jest ciepłe, rozległe i sprzyja… figlarnej wyobraźni. Wszędzie kwitną lotosy. To jedyne takie miejsce w Europie, gdzie lotosy kwitną pod gołym niebem. Ale to nie jest aquapark – dzieci dopiero od lat 12 mają wstęp. Dla maluchów są brodziki przy brzegu, ale czynne tylko przy dobrej pogodzie. Lecznicze działanie wody absolutnie potwierdzam. Nawet jednorazowa wizyta przynosi rewelacyjne efekty.
Gyenesdiás w zasadzie zrośnięte jest z Keszthely, z centrum do centrum jest ok. 3 km. Ale to dobry wybór, jeśli chcemy mieszkać w nieco spokojniejszej okolicy. I co tu dużo kryć – tańszej. Miasteczko nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale stanowi dobrą bazę wypadową do wycieczek.
Vonyarcvashegy zdradza już bardziej urozmaicony, górzysty krajobraz. Domki zaczynają się coraz mocniej wspinać na wzgórza, co wygląda malowniczo, ale wymaga kondycji, zwłaszcza w letnie upały.
Szigliget to miasteczko zupełnie niezwykłe. Słynie przede wszystkim z ruin zamku usytuowanych na stromym wzgórzu. Ruiny są całkiem nieźle zagospodarowane i dla lubiących historię będzie to na pewno kształcąca wycieczka. Jak nie lubimy historii, to warto się wspiąć dla samej panoramy na Balaton. Cała miejscowość biegnie od zamku w stronę jeziora, tyle że we wszystkich niemal kierunkach. Szigliget jest malutkie, ale nieprawdopodobnie rozwleczone. Ma ładnie zagospodarowaną plażę, jednak ze względu na ukształtowanie terenu i odległości powiedziałabym, że to raczej propozycja dla osób lubiących spacery, knajpki, degustacje wina.
Badacsony – jedno z najsłynniejszych miejsc na północnym brzegu Balatonu, które na pewno warto odwiedzić, ale niekoniecznie trzeba tam mieszkać. Charakterystyczne wzgórze w kształcie ściętego stożka, pokryte winnicami to Mekka miłośników win.
Osobiście miejscem jestem zachwycona, ale lojalnie uprzedzam, że w sezonie są tam tłumy. Nie tyle mieszkających tam turystów, co właśnie takich przyjeżdżających na całodzienną wycieczkę. Jeśli ktoś szuka spokoju wśród winnic może być srodze zawiedziony. Podkreślam – Badacsony jest ekstra, ale według mnie na parę godzin, a nie na tygodniowy urlop. W dodatku przez te rzesze przyjezdnych jest dość drogo. I znów – o ile raz machniemy ręką przepłacając za obiad, to traktowanie Badacsony jako bazy oznacza niestety koszty. Jeśli głównie zależy nam na degustacjach wina, to na pewno warto przyjechać tu raczej jesienią.
Révfülöp mi się najbardziej podoba na północnym brzegu. Jest urozmaicone, a jednocześnie zwarte i konsekwentne. Sprawia wrażenie, że znajdziemy tu wszystko, czego potrzeba człowiekowi na urlopie. Bardzo ładna, z głową zagospodarowana plaża. W zasadzie tuż obok niej przebiega linia kolejowa, ale to mi się też akurat podoba. Zresztą nad Balatonem pociąg nad wodą stanowi niemal regułę.
Tihany powinno być punktem obowiązkowym, nawet jeśli nie jesteśmy amatorami zwiedzania. Według mnie najtrafniejsze porównania są z Kazimierzem nad Wisłą. Kieszonkowe miasteczko z malutkimi uliczkami, krasnoludkowymi domkami, miniaturowymi sklepikami. Widok na Balaton niepowtarzalny, z racji tego, że to wysunięty w jezioro półwysep. Świetnie widać więc tak zachodnią, jak i wschodnią część Balatonu. I jeszcze Jezioro Wewnętrze w głębi półwyspu.
Tihany oferuje bardzo dużo atrakcji – można zwiedzać zabytki, wędrować po lawendowych wzgórzach albo korzystać z plaży (wyłącznie płatna). Tu są najlepsze miejsca do wędkowania, bo w okolicach półwyspu Balaton jest najgłębszy. Przeprawa promowa dodatkowo czyni z Tihany genialną bazę wypadową. Jest tylko jedno „ale” – w sezonie są tu dzikie tłumy, podobnie jak w Badacsony.
Balatonfüred z kolei mi się wybitnie nie podoba. W moich oczach jest wylizanym kurortem pod gusta niemieckich i austriackich turystów o geriatrycznej średniej wieku. Roi się od sanatoriów dla sercowców i luksusowych hoteli. Od lat w rankingach zajmuje pierwsze miejsce jako najdroższe miejsce nad Balatonem. Nadęte i napuszone miejsce dla snobów, kompletnie pozbawione klimatu. W całości położone na wzgórzu, więc jeśli nie mieszkamy w hotelu lub na kempingu, to skazani jesteśmy na wędrówki w górę i w dół, bo z kolei część miasta położona na górze jest zupełnie nieciekawa. Czas lepiej spędzać na deptaku i w okolicach portu. Ale to też wyłącznie dostojnie spacerując w odpowiednim stroju, żeby nie poczuć się jak parnas. Mowy nie ma, żeby usiąść nad brzegiem z piwkiem. Nie, że zabronione. Spojrzenia nas zabiją.
Csopak bardzo ładnie widać – zwłaszcza rozświetlone wieczorami – z Siófok. Ale jak się przez nie przejeżdża, to już nie robi takiego wrażenia. Ot, kolejne letnisko. Może trochę tańsze niż Balatonfüred, ale obie miejscowości stanowią letnie zaplecze dla mieszkańców Veszprém. Atutem jest port mający połączenia z Siófok, Tihany, Balatonfüred , Alsóörs i Balatonalmádi.
Alsóörs jest większe niż Csopak, ale znów trudno mi wyłowić w nim jakieś cechy charakterystyczne. Wiem, że to stara osada, dość lubiana przez turystów. Chyba dlatego, że jadąc z Polski często jest po prostu po drodze, jak już ktoś dotrze zmęczony nad Balaton i szuka pierwszego z brzegu noclegu. Polecić mogę Hotel Pod Złotym Orłem
Balatonalmádi wydaje się najciekawsze w tej części Balatonu. Położone jest jakby w niewielkiej zatoczce – ciekawa linia brzegowa pozwala spoglądać nie tylko na przeciwległy południowy brzeg, ale także na miejscowości położone na wschodnim krańcu Balatonu. Balatonalmádi to spora miejscowość z ładną architekturą i odpowiednim rozmachem. Na pewno zachęca do tego, żeby tu się zatrzymać.
Podsumowanie. Najważniejsze chyba, że obojętnie gdzie będziemy mieszkać, to pomiędzy poszczególnymi miejscowościami są bardzo nieduże odległości i łatwo wszystko pozwiedzać. Cały Balaton, żeby objechać samochodem dookoła, zahaczając o Hévíz i robiąc krótkie przystanki w najważniejszych punktach, to wycieczka na jeden dzień – trasa przejazdu 250 km.
Staram się mówić możliwie obiektywnie o Balatonie, choć oczywiście każdemu z nas co innego się podoba i bardzo trudno radzić, w którym miejscu ktoś się najlepiej będzie czuł.